Melduje się starszy strzelec Piasecki, uczestnik
I Bałtyckiego Rejsu Żeglarskiego IPA Cieszyn II. I to
szczerze - pędzikiem. Z uwagi na fakt, iż zostałem
wytypowany przez Jurka Dobroszka do krótkiego
streszczenia przebiegu rejsu, postanowiłem dla
czytelników skreślić kilka słów.
Wszystko, co dobre, w końcu się kończy
(wystarczy czasem zerknąć na butelkę), więc i nasz
rejs dobiegł końca. Pomimo tego, że minęły już
dwa tygodnie, ciągle mam przed oczami wschody
i zachody słońca na otwartym morzu, przepiękne
krajobrazy Bornholmu i pięciu członków załogi,
którzy na morzu stają się bliżsi niż rodzina, bo w
przeciwieństwie do rodziny załogę można wybrać.
Zacznijmy od początku - w sobotę rano, 25 maja
2013 wsiadamy w dwa samochody: ja z Kamorem
i Dorcią w jeden, a Mirek z Ludwikiem i Karolcią w
drugi. Podróż przebiega bez przygód. Na jachcie,
zacumowanym w porcie Gdańsk Górki Zachodnie,
logujemy się późnym popołudniem. Zapoznajemy się
z jachtem. Dla mnie bomba, mimo że wylosowałem
koję w mesie z Kamorem (a liczyłem na koedukację).
Po krótkiej kolacji kładziemy się nad ranem spać.
W niedzielę po śniadaniu wypływamy. - O której? -
Pomidor.
Kierujemy się na pełne morze. Wszyscy mamy
dziarskie miny, które nam rzedną tuż za Helem.
Przybieramy kolory bladozielone i po kolei
analizujemy skład śniadania pływającego za burtą.
Taki stan utrzymuje się do Władysławowa. Pierwotnie
mieliśmy płynąć bezpośrednio na Bornholm,
jednak kpt. Mirosław okazał się człowiekiem
dobrodusznym i widząc stan załogi, zdecydował się
na postój we Władku. W porcie dokonaliśmy zakupu
kontrolowanego w postaci 5 kg dorszy prosto z sieci.
Po krótkiej kolacji, złożonej przede wszystkim z ryb,
położyliśmy się nad ranem spać, aby następnego
dnia wypłynąć o przyzwoitej porze. Niestety,
prognoza spłatała nam fi gla. Straszyli nas sztormem,
więc jeden dzień spędziliśmy na zwiedzaniu
Władysławowa.Po powrocie na jacht zjedliśmy krótką
obiadokolację, po której położyliśmy się nad ranem
spać. Kiedy wstaliśmy, prognozy były łaskawsze,
więc wypłynęliśmy. Przyjęliśmy kurs bezpośrednio
na Bornholm. Pierwsza noc na morzu. Nie było tak
strasznie, poza nawrotem zielonego koloru na oblicza
i dokarmiania ryb zawartością żołądków, żadnych
mieliśmy innych przygód. W środę w nocy cumujemy
w najpiękniejszej części Borholmu - Hammeren,
w porcie Allinge. Jakże miło było poczuć stały ląd
po stopami. Na kolację nie było chętnych, więc
dosyć szybko położyliśmy się spać. Kolejny dzień
spędziliśmy na wycieczce rowerowej.
Na całej wyspie funkcjonują dobrze wyposażone
wypożyczalnie rowerów. Wypożyczenie roweru na
dobę - 70 koron, przyczepki rowerowej - 50 koron.
Z uwagi na ilość dostępnych
ścieżek, Bornholm nazywany
jest rowerową wyspą. Pierwszy
cel - średniowieczny zamek
Hammershus, malowniczo
położony na klifi e. Z daleka
robi wrażenie, jednak kiedy
ogląda się go z bliska, prawda
wychodzi na jaw - oni tam ten
zabytek dopiero budują. Tutaj
ciekawostka. Idąc na zamek
zostawiliśmy rowery ok. 400 m od
zamku. I kiedy wróciliśmy, co się
okazało? Rowery były tam gdzie
je zostawiliśmy! Nie do wiary?
A jednak! Następnie kolejne
cudeńka, skalisty brzeg w malowniczym miasteczku
Vang, kamieniołom tuż za Vang, zalane kamieniołomy
w Sandwig, latarnie morskie, i mnóstwo bajkowych
jeziorek, a wszystko to w zasięgu jednodniowej
wycieczki rowerowej. Zainteresowanych odsyłam
do lektury - Jerzy Kulioski: Bornholm i Christianso.
Wieczorem rowery wracają do wypożyczalni, a my
na jacht. Po krótkiej kolacji kładziemy się nad ranem
spać.
Następnego dnia udaliśmy się na wycieczkę
pieszą. Zwiedzamy miasteczko Allinge z kościółkiem,
cmentarzem, na którym, a jakże, znajduje się pomnik
ku chwale radzieckich bohaterów. Następnie ruszamy
ścieżką dydaktyczną zaczynającą się nieopodal
Sandwig. Trasa prowadzi wokół rytów naskalnych
pochodzących z epoki brązu. Po powrocie krótka
kolacja, po której wypływamy - cel Christianso, gdzie
docieramy o wschodzie słońca. Właściwie pod tą
nazwą kryją się dwie wyspy: Christianso i Frederiksø,
które połączone są mostem. Pogoda wprawdzie
nie dopisała i chwilami padało, ale i tak wyspy robią
wrażenie (i tu znów polecam lekturę J. Kulioskiego).
Czas do obiadu spędzamy na wędrówkach. Po
obiedzie wracamy na Bornholm, tym razem do
Neksø. Po drodze podejmujemy pierwsze próby
wędkowania. Miejsce nie trafi one. Po godzinnym
opukiwaniu dna, na haczyk rzuciły się tylko dwa
dorsze (pewnie samobójcy). Do portu wpływamy
nocą we mgle, przy pomocy nawigacji GPS. Po
zacumowaniu rozglądamy się w porcie. Okazuje się,
że jest kilka kutrów z polskimi wędkarzami. Skiper
jednego z kutrów, słysząc, że właśnie wpłynęliśmy w
takiej mgle bez radaru, przemówił w jakimś obcym
języku. Brzmiało to coś jak: „Eine Kamikadze”. W Neksø,
z przyczyn obiektywno-subiektywnych, spędziliśmy
2 dni. Miasteczko przypomina Władysławowo, tylko
ceny trochę wyższe.
Po dwóch dniach wracamy do Polski. Tam gdzie
żółty, wiślany piach i wioski słomiany dach. Kilka
mil od Bornholmu stajemy w dryfi e i wyciągamy
wędziska. Tym razem bingo! W godzinę złapaliśmy
kilkanaście dorszy. Moglibyśmy łapać dłużej i więcej,
tylko po co? Z łowiska powinno się zabierać tyle
ryb, ile jest się w stanie zjeść. Po dwóch dobach
dopływamy do Łeby. Niestety, Księstwo Łebskie
okazało się niegościnne - fale przyboju były wyższe
od sternika stojącego na pokładzie. Popatrzyliśmy z
żalem na brzeg i skierowaliśmy się na Hel. Na Helu
krótka kolacja, po której kładziemy się nad ranem
spać. Następnego dnia obowiązkowa wizyta w
Fokarium, Muzeum Rybołówstwa oraz w Maszoperii,
fl agowej knajpce Helu (pozdrawiamy naszą ulubioną
barmankę i podtrzymujemy zaproszenie do Łodzi).
Stamtąd wracamy na jacht i po krótkiej kolacji
kładziemy się nad ranem spać.
Kolejny dzień to czwartek 6 czerwca 2013r.
Dopływamy do Gdyni, gdzie odprowadzamy Karolcię
na dworzec PKP i żegnamy się czule. Wezwała ją
proza życia. Po powrocie wspominamy Karolcię
przy krótkiej kolacji, po której kładziemy się nad
ranem spać. Piątek rozpoczynamy od zwiedzania
Oceanarium, Daru Pomorza i… Pierogarni. Biedronki
nie znalazłem. Późnym popołudniem wypływamy.
Tego samego dnia późnym wieczorem meldujemy
się w porcie macierzystym w Górkach Zachodnich.
Organizujemy szybką kolację, po której kładziemy się
spać. Pobudka o 7.00 i klar jachtu. O 10.00 jesteśmy
już w samochodach. Rozpoczynamy powrót - morska
przygoda zakończona
Na zakończenie chciałbym podziękować
doświadczonym wilkom morskim: Piotrkowi
Kamioskiemu i Mirkowi Mazurowi. Piotrek
zorganizował rejs, wyszukał jacht, zabezpieczył
prowiant i trzymał rękę na kosztach. Całkowity,
realny koszt dwutygodniowego rejsu z dojazdem
- 1.400 zł. Mirek natomiast zdecydował się wziąć
odpowiedzialność za jacht i załogę obejmując funkcję
kapitana. Dowiózł nas bezpiecznie całych i zdrowych,
pomimo, że myśli miał często zaprzątnięte czymś
innym.
I Bałtycki Rejs Żeglarski IPA Cieszyn II
60